Głośne dźwięki typowego sztchetparty rozbrzmiewają na placu kościelnym w trakcje mszy. Typowe umc, umć napierdala tak głośno, że nie mogę skupić się na kazaniu. Cóż, niedziela nie będzie tak natchniona, jak się spodziewałam, zresztą zamiast słuchać i tak ganiam za najmłodszą lub rozwijam temat dzieci z koleżanką. Dzieci przez pokaźny mur kościelny zauważają karuzele (nawet gdyby stał tu mur chiński i tak wiedziały, co jest za nim, bo festyn słychać, chyba kilka wsi dalej).
Kiedy my planujemy w ciszy i spokoju wrócić do domu, dzieciaki ogrania choroba wściekłych krów: "MUUUUUsimy tam iść!!!, UUUU, MUUUUsimy". Żeby nie robić większego cyrku niż ten, który już się rozgrywa podążamy w rytm umc, umć. Po wejściu na plac zaczynam mieć stany lękowe. Na wszelki wypadek staję w bezpiecznej odległości od karuzeli łańcuchowej, do dziś pamiętam, jak grubo ponad 30lat temu ojciec mój, a miał fantazję ułańską, zapakował mnie do takiej karuzeli. Miałam ze trzy lata i chorobę lokomocyjną. Zarzygałam wszystkich wokoło.
Ojciec miał w ogóle niesamowity talent do spieprzania mi frajdy z najlepszych zabaw. Kiedy miałam jakieś dwa lata zaprowadził mnie na górki, żebym pozjeżdżała na sankach. Budowa domków jednorodzinnych, kupy gruzu, piachu, prętów itd. Góra niemal pionowa, wciągnął mnie na szczyt, wsadził na sanki, puścił i.... zaryłam głową w zaspę mniej więcej w połowie trasy. Spokojnie spalił fajka, pogadał z innym troskliwymi tatusiami, po jakimś czasie zorientował się, że jeszcze nie wróciłam i wyciągnął mnie z tej zaspy. Tak, do dnia dzisiejszego nie jeżdżę na sankach.
Kolejna akcja z sankami. Miałam ok trzech lat (sorry jestem DDD, DDA, moja pamięć sięga najdalszych zakamarków, jak nie rzygałam na kogoś, to spotykały mnie inne, równie urocze gówna). Ciągnie mnie ojciec na saneczkach (ja pierdolę! zupełnie, jak w filmie), podjeżdżamy pod krawężnik-w czasach PRLu krawężniki były tak wysokie, że człowiek zadzierał kopyto, jak do wejścia na schody. Sanki wjechały ja zostałam na ulicy. Wspomniałam, że przede mną na saneczkach jechał karton koksu?
Kiedyś uczył mnie pływać... W skrócie-nadal nie potrafię. Kurwa, jak na nie cierpię festynów....
Podobne artykuły
Masz takie historyjki ze swojego życia? Opowiedz.
22 komentarze
Hahahaha też nie umiem pływać chociaż mieszkam nad morzem. Ty miałaś przygody z sankami a ja z rowerem na którego od dwunastu lat nie patrzę i nie wsiądę bo mi się same kości przestawiają. Pech chciał że skurwysyn się wbił i wyszło jak wyszło czyli gips! :D
OdpowiedzUsuńFestyny to zło wcielone!
OOO, rower również w moim życiu odegrał kluczową rolę, nadal ma piękne ślady na całej prawej nodze, zwłaszcza na kolanie :P.
Usuńa mnie ojciec nie zabierał na sanki :D może i dobrze :D
OdpowiedzUsuńA miałeś w ogóle saneczki? Bo koleżanka dostała dopiero na komunię.
Usuńmiałem, nawet nartosanki :) ale najlepiej się zjeżdżało na reklamówce z ośnieżonego nasypu kolejowego :D
UsuńPowiem tak. Ja do rozwalania sobie głów i kończyn nie potrzebowałam rodziców. ;)
OdpowiedzUsuńW późniejszym czasie mi również szło to doskonale w pojedynkę :P
UsuńNie ma jak "troskliwy" tatuś. A ja lubię festyny i to właśnie dlatego, że mieszkam na wsi. Do ludzi mi się marzy.
OdpowiedzUsuńTroskliwość to było jego drugie imię ;)
Usuńcóż wspomnienia nie pomagają ....ja tam uwielbiam festyny - dzieci szczęśliwe :)
OdpowiedzUsuńFestyn festynowi nie równy ;)
Usuńhaha :D Padłam ze śmiechu :D
OdpowiedzUsuńmiałaś saneczki?
UsuńPróbuję zrozumieć i naprawdę nie wiem co tu śmieszy wypowiadających się przede mną. W tekście nie czuję radości tylko sarkazm pod którym kryje się złość, niechęć... Bożeno, to wszystko o czym piszesz wydaje się być takie przykre. Męczące jest, gdy takie wspomnienia tkwią w człowieku latami.
OdpowiedzUsuńMam zadrę w sercu, której już się nie pozbędę, ale tylko dlatego, że co nie zabije to wzmocni, pozostało się tylko śmiać ;)
UsuńJakby nie było - Twój ojciec miał niezłą fantazję :)
OdpowiedzUsuńMożna by rzec, że żył tylko fantazjami i marzeniami ;)
Usuńfakt, festyn festynowi nierówny :) my generalnie lubimy, choc omijam z daleka takie te ...nie wiejskie a WSIOWE!! Bo to jednak różnica :))))
OdpowiedzUsuńteż niecierpię festynów!
OdpowiedzUsuńdzieci jak hołota, robią co chcą-niepilnowane przez rodziców. z małym dzieckiem(2-3 letnim) strach podchodzić do dmuchańców czy trampoliny, bo zwyczajnie zadepczą ;)
...i te głośne dzwięki powodują u mnie rozdrażnienie :D
Ojca współczuję, skutecznie "zabił" dzieciństwo :/
Latami doskonalił się w tym ;)
UsuńO kurwa :P.
OdpowiedzUsuńKoks przed sankami, nie wiadomo co łapać :D
Co do festynów...No tak. Dzieci uczą się też pięknych słów od obsługi:
"nakurwiaj stary" i inne.
Muzyka nie dla moich uszu...teksty piosenek też nie.
Teksty obsługi są tak wyrafinowane,jak ten wpis, tylko ja dałam ostrzeżenie na wstępie ;)
Usuń